
Profil gracza:
✧ Light – Ostrze Karsetha ✧
Rasa: Człowiek
Profesja: Paladyn
Wiek: Około 30 lat
Charakter: Praworządny Dobry
Wiara: Karseth, Bóg Honorowej Walki
„Nie szukam chwały. Szukam sprawiedliwości – tej, która rozświetla mrok nawet w sercu wojny.”
Urodzony w cieniu katedry poświęconej Karsethowi, Light od najmłodszych lat nosił w sobie płomień, który nie chciał zgasnąć. Jego ojciec, dawny rycerz, zginął broniąc granic przed najeźdźcami, a matka, uzdrowicielka, nauczyła go, że prawdziwa siła rodzi się nie z miecza, lecz z serca, które potrafi kochać nawet w czasach nienawiści.
Gdy osiągnął wiek dorosły, Light złożył śluby przed Kapłanami Płomienia – strażnikami doktryny Karsetha. Od tamtej pory wędruje przez Amorion, nie jako zdobywca, lecz jako Obrońca – paladyn, który nie tylko walczy, ale też uzdrawia rany świata.
Jego zbroja lśni srebrzystym światłem, odbijając nie tylko słońce, ale i jego wewnętrzne przekonanie, że każde życie ma wartość, a każda walka powinna mieć cel większy niż zemsta. Choć zna smak krwi i trud bitew, nigdy nie sięga po broń bez modlitwy. W jego oczach pali się ogień Karsetha – jasny, spokojny, lecz gotowy zapłonąć jak pożar, gdy nadejdzie niesprawiedliwość.
✧ Ciekawostki: ✧
✧ Często modli się cicho przed bitwą, prosząc Karsetha o siłę, by nie znienawidzić tych, przeciw którym walczy. *
✧ Na lewej dłoni nosi pierścień po ojcu – pamiątkę, którą całuje przed każdym starciem. *
✧ Potrafi mówić językiem anielskim, którego nauczył się od starego zakonnika podczas pielgrzymki na Płonące Wzgórza. *
✧ Wierzy, że jego przeznaczenie to nie tylko walczyć – ale pewnego dnia poświęcić się dla większego dobra. *
✧ „Niebo nad Wioską Elenhar” ✧
Niektórzy twierdzą, że wojna to tylko starcie stali i krwi. Że zwycięża ten, kto ma lepszy miecz i twardsze serce. Ale ja wiem, że to nieprawda.
Bo widziałem, jak wiara potrafi być silniejsza niż miecz. I jak łzy mogą okazać się potężniejsze niż krzyk bojowy.
To było w Elenhar – małej wiosce ukrytej pośród wzgórz, gdzie czas zdawał się płynąć łagodniej. Przybyłem tam przypadkiem. Szukałem schronienia przed burzą, ale znalazłem coś o wiele straszniejszego. Wioskę otaczał mrok – nie metaforyczny, ale prawdziwy, namacalny. Dzieci nie wychodziły z domów. Starcy patrzyli na mnie oczami pełnymi pustki. Kobiety szeptały modlitwy pod nosem, jakby każde słowo mogło być ich ostatnim.
Wieczorem przyszli. Z północy. Zbrojni bandyci, bez honoru, bez litości. Mówili, że Elenhar należy teraz do nich. Że kto się sprzeciwi, zginie.
Patrzyłem na to wszystko w milczeniu. I czułem, jak krew we mnie wrze.
Ale nie sięgnąłem po miecz. Jeszcze nie.
Uklęknąłem w środku wioski, na błotnistej drodze, między stodołą a kuźnią. Wokół mnie – ciemność, strach i niedowierzanie. Zamknąłem oczy i uniosłem twarz ku niebu. Nie prosiłem Karsetha o zwycięstwo. Prosiłem o siłę, by nie zrezygnować z tego, kim jestem. By walczyć nie z nienawiści – ale z miłości do tych, których przysiągłem chronić.
I wtedy... poczułem to.
Ciepło. Światło. Spokój.
Jakby ktoś położył mi dłoń na ramieniu i szepnął: „Idź. Nie jesteś sam.”
Gdy otworzyłem oczy, świat zdawał się jaśniejszy. Mój miecz płonął bladym, anielskim światłem. Bandyci się śmiali – do czasu, aż pierwszy z nich padł na kolana, oślepiony moim blaskiem. Drugi próbował uderzyć, lecz jego ostrze odbiło się, jakby uderzył w ścianę światła. Walczyłem nie dla siebie. Nie dla chwały. Walczyłem jako naczynie – jako narzędzie w rękach Karsetha.
Tamtej nocy żaden wieśniak nie zginął. A kiedy ostatni z oprawców uciekł w ciemność, ludzie Elenhar po raz pierwszy od dawna wyszli z domów.
Starsza kobieta, której imienia nigdy nie poznałem, podeszła do mnie i dotknęła mojego płaszcza.
„Czy jesteś aniołem?” – zapytała cicho.
Uśmiechnąłem się, smutno. „Nie. Tylko człowiekiem, który wierzy, że niebo nas nie opuściło.”
✧ „Ostatnia Ściana Światła” ✧
„Niebo i ziemia nie dzieliły się wtedy już niczym. Walczyliśmy razem – i razem padalibyśmy, gdyby to miało ocalić Amorion.”
Był dzień, w którym słońce nie wzeszło. Niebo stało się szkarłatne, jakby zapłonęło od środka. Ziemia pękała pod nogami. Zło nie skradało się już cicho. Nadeszło jak fala, jak głód – w postaci piekielnych legionów, dowodzonych przez Księcia Poniżenia – Dismaela.
Nikt nie miał złudzeń. Amorion był ostatnią zaporą. Jeśli padniemy, świat zostanie zalany ogniem.
Zgromadzili nas – paladynów Karsetha – przy Bramie Aurion, gdzie kończy się kontynent, a zaczyna otchłań. Oczekiwaliśmy śmierci. Ale wtedy, z nieba, spadły światła.
Nie gwiazdy.
Aniołowie.
Isramiel, archanioł łaski, stanął przede mną, dłońmi złożonymi na mieczu, którego klinga była z czystego światła. „Dziś niebo i ziemia są jednością,” powiedział. „Twoje ramię – jest moim skrzydłem.”
I ruszyliśmy. Tysiące piekielnych bestii, plujących siarką, ziejących ogniem i krzyczących bluźnierstwa, rzuciło się na nas jak burza. Tarcza w tarczę. Skrzydło w skrzydło. Ostrze w ostrze.
Byłem w samym środku – sługa Karsetha. Z każdą modlitwą moje ostrze jaśniało mocniej. Demony ślepły, krzycząc, gdy przecinałem ich zbroje z przeklętej kości. Walczyłem obok aniołów – czułem ich pieśni w głowie, ich siłę w ramionach. Isramiel wzywał święty ogień, ja modliłem się o błyskawicę. Niebiosa odpowiadały.
A potem pojawił się on – Dismael, z piekielnym płaszczem utkanym z dusz upadłych wojowników, z mieczem o ostrzu z cienia.
Runął na nas niczym upadła gwiazda.
Zabił czterech paladynów jednym uderzeniem. Piąty – mój towarzysz, Sir Vael – powstrzymał go na chwilę, lecz padł, rozłupany na pół. Wtedy ruszyłem ja.
Nie walczyłem sam.
W tej chwili czułem Karsetha we krwi, w sercu, w duszy. Czułem ogień nie z gniewu, ale z wiary. Moje ostrze spotkało jego. Huknęło niebo.
I wtedy, gdy siły były równe – gdy piekło i niebo zatrzymały się w bezdechu – wszyscy paladyni razem wezwali Przysięgę Światłości. Świat zadrżał.
Z niebios spadł filar blasku. Dismael wył – nie ze strachu, ale z furii, jakby został zdradzony przez samą ciemność. Uciekł. Zraniony, ale nie zniszczony.
My wygraliśmy. Ale za jaką cenę?
Z tysiąca aniołów, ostało się stu. Z pięciuset paladynów – trzydziestu.
Ja… przeżyłem. Ledwo.
Ale Amorion żyje.
Nie dzięki mieczom. Nie dzięki sile.
Dzięki wierze, że świat warto chronić, nawet gdy ma się tylko cień szansy.
✧ „Serce, którego nie mogłem ocalić” ✧
„Nigdy jej nie dotknąłem. Nawet jej dłoni. Ale noszę ją w sercu – jak świętą ranę, która nigdy się nie zagoi.”
Jej imię brzmiało Aelya.
Nie była wojowniczką. Nie niosła miecza, nie znała świętych modlitw.
A mimo to… była światłem, które rozjaśniało każdy mój dzień.
Poznałem ją w Świątyni Karsetha, gdy przyniosła rannego chłopca – syna pasterza, którego zaatakował dziki wilk. Nie płakała. Trzymała dziecko na rękach, z oczami pełnymi siły, jakiej rzadko widuję nawet u rycerzy. I wtedy spojrzała na mnie.
Nie powiedziała: „ratuj”.
Powiedziała: „zrób to, co trzeba”.
Była córką wdowy. Leczyła ziołami, modlitwami, dotykiem. Miała w sobie ciszę lasu po burzy. Zawsze spokojna. Zawsze dobra.
A ja – paladyn, który miał przed sobą śluby i przysięgi – czułem, jak w jej obecności wszystko staje się… prostsze. Prawdziwsze.
Zaczęliśmy się spotykać. Najpierw przypadkiem. Potem celowo.
Nie potrzebowaliśmy słów. Wystarczało milczenie – przy wspólnym ognisku, przy modlitwie. Czasem tylko dotyk ramienia, spojrzenie, półuśmiech.
Ale ja nie mogłem.
Nie miałem prawa.
Byłem ślubowany światłu, sprawiedliwości i walce.
Miłość… była pięknem, którego nie mogłem dotknąć.
Aelya rozumiała.
Powiedziała tylko: „Będę czekać. Choćby do końca dni.”
Nie zdążyła.
Pewnej zimy wędrowne demony spaliły jej wioskę. Przybyłem zbyt późno. Znalazłem ją… w śniegu.
Trzymała w ramionach inne dziecko. Nie swoje. Obce.
Chroniła je własnym ciałem. Zginęła, jak żyła – dając wszystko, co miała, komuś słabszemu.
Pochowałem ją pod wielkim dębem, gdzie kiedyś usiedliśmy razem.
Tam też złożyłem medalion z jej szyi – maleńką gwiazdkę z drewna.
Zrobiła ją sama.
Teraz mam identyczną przy sobie. Zawsze.
Nikt nie wie, że czasem, w nocy, modlę się nie tylko do Karsetha.
Ale też do niej.
By wiedziała, że kochałem ją. I że nigdy nie przestałem.
|