Logowanie

Email:
Hasło:

Przypomnij hasło...

Nie masz jeszcze konta?
Dołącz do nas!




Ekran: 1024x768
Javascript: włączone
Wiek min. 16 lat
Nieco wyobraźni


Light (ID: 151)


  • Ranga: Szlachcic
  • Poziom: 116
  • Wiek: 2033
  • Rasa: Gnom
  • Klasa: Rzemieślnik
  • Specjalizacja: Górnik
  • Charakter: Anielski
  • Płeć: Mężczyzna


Profil gracza:

Light – Ostrze Karsetha


Rasa: Człowiek
Profesja: Paladyn
Wiek: Około 30 lat
Charakter: Praworządny Dobry
Wiara: Karseth, Bóg Honorowej Walki

„Nie szukam chwały. Szukam sprawiedliwości – tej, która rozświetla mrok nawet w sercu wojny.”

Urodzony w cieniu katedry poświęconej Karsethowi, Light od najmłodszych lat nosił w sobie płomień, który nie chciał zgasnąć. Jego ojciec, dawny rycerz, zginął broniąc granic przed najeźdźcami, a matka, uzdrowicielka, nauczyła go, że prawdziwa siła rodzi się nie z miecza, lecz z serca, które potrafi kochać nawet w czasach nienawiści.

Gdy osiągnął wiek dorosły, Light złożył śluby przed Kapłanami Płomienia – strażnikami doktryny Karsetha. Od tamtej pory wędruje przez Amorion, nie jako zdobywca, lecz jako Obrońca – paladyn, który nie tylko walczy, ale też uzdrawia rany świata.

Jego zbroja lśni srebrzystym światłem, odbijając nie tylko słońce, ale i jego wewnętrzne przekonanie, że każde życie ma wartość, a każda walka powinna mieć cel większy niż zemsta. Choć zna smak krwi i trud bitew, nigdy nie sięga po broń bez modlitwy. W jego oczach pali się ogień Karsetha – jasny, spokojny, lecz gotowy zapłonąć jak pożar, gdy nadejdzie niesprawiedliwość.

Ciekawostki:


✧ Często modli się cicho przed bitwą, prosząc Karsetha o siłę, by nie znienawidzić tych, przeciw którym walczy. *

✧ Na lewej dłoni nosi pierścień po ojcu – pamiątkę, którą całuje przed każdym starciem. *

✧ Potrafi mówić językiem anielskim, którego nauczył się od starego zakonnika podczas pielgrzymki na Płonące Wzgórza. *

✧ Wierzy, że jego przeznaczenie to nie tylko walczyć – ale pewnego dnia poświęcić się dla większego dobra. *

„Niebo nad Wioską Elenhar”


Niektórzy twierdzą, że wojna to tylko starcie stali i krwi. Że zwycięża ten, kto ma lepszy miecz i twardsze serce. Ale ja wiem, że to nieprawda.
Bo widziałem, jak wiara potrafi być silniejsza niż miecz. I jak łzy mogą okazać się potężniejsze niż krzyk bojowy.

To było w Elenhar – małej wiosce ukrytej pośród wzgórz, gdzie czas zdawał się płynąć łagodniej. Przybyłem tam przypadkiem. Szukałem schronienia przed burzą, ale znalazłem coś o wiele straszniejszego. Wioskę otaczał mrok – nie metaforyczny, ale prawdziwy, namacalny. Dzieci nie wychodziły z domów. Starcy patrzyli na mnie oczami pełnymi pustki. Kobiety szeptały modlitwy pod nosem, jakby każde słowo mogło być ich ostatnim.

Wieczorem przyszli. Z północy. Zbrojni bandyci, bez honoru, bez litości. Mówili, że Elenhar należy teraz do nich. Że kto się sprzeciwi, zginie.

Patrzyłem na to wszystko w milczeniu. I czułem, jak krew we mnie wrze.

Ale nie sięgnąłem po miecz. Jeszcze nie.

Uklęknąłem w środku wioski, na błotnistej drodze, między stodołą a kuźnią. Wokół mnie – ciemność, strach i niedowierzanie. Zamknąłem oczy i uniosłem twarz ku niebu. Nie prosiłem Karsetha o zwycięstwo. Prosiłem o siłę, by nie zrezygnować z tego, kim jestem. By walczyć nie z nienawiści – ale z miłości do tych, których przysiągłem chronić.

I wtedy... poczułem to.

Ciepło. Światło. Spokój.
Jakby ktoś położył mi dłoń na ramieniu i szepnął: „Idź. Nie jesteś sam.”

Gdy otworzyłem oczy, świat zdawał się jaśniejszy. Mój miecz płonął bladym, anielskim światłem. Bandyci się śmiali – do czasu, aż pierwszy z nich padł na kolana, oślepiony moim blaskiem. Drugi próbował uderzyć, lecz jego ostrze odbiło się, jakby uderzył w ścianę światła. Walczyłem nie dla siebie. Nie dla chwały. Walczyłem jako naczynie – jako narzędzie w rękach Karsetha.

Tamtej nocy żaden wieśniak nie zginął. A kiedy ostatni z oprawców uciekł w ciemność, ludzie Elenhar po raz pierwszy od dawna wyszli z domów.
Starsza kobieta, której imienia nigdy nie poznałem, podeszła do mnie i dotknęła mojego płaszcza.

„Czy jesteś aniołem?” – zapytała cicho.
Uśmiechnąłem się, smutno. „Nie. Tylko człowiekiem, który wierzy, że niebo nas nie opuściło.”

„Ostatnia Ściana Światła”


„Niebo i ziemia nie dzieliły się wtedy już niczym. Walczyliśmy razem – i razem padalibyśmy, gdyby to miało ocalić Amorion.”

Był dzień, w którym słońce nie wzeszło. Niebo stało się szkarłatne, jakby zapłonęło od środka. Ziemia pękała pod nogami. Zło nie skradało się już cicho. Nadeszło jak fala, jak głód – w postaci piekielnych legionów, dowodzonych przez Księcia Poniżenia – Dismaela.

Nikt nie miał złudzeń. Amorion był ostatnią zaporą. Jeśli padniemy, świat zostanie zalany ogniem.

Zgromadzili nas – paladynów Karsetha – przy Bramie Aurion, gdzie kończy się kontynent, a zaczyna otchłań. Oczekiwaliśmy śmierci. Ale wtedy, z nieba, spadły światła.

Nie gwiazdy.
Aniołowie.

Isramiel, archanioł łaski, stanął przede mną, dłońmi złożonymi na mieczu, którego klinga była z czystego światła. „Dziś niebo i ziemia są jednością,” powiedział. „Twoje ramię – jest moim skrzydłem.”

I ruszyliśmy. Tysiące piekielnych bestii, plujących siarką, ziejących ogniem i krzyczących bluźnierstwa, rzuciło się na nas jak burza. Tarcza w tarczę. Skrzydło w skrzydło. Ostrze w ostrze.

Byłem w samym środku – sługa Karsetha. Z każdą modlitwą moje ostrze jaśniało mocniej. Demony ślepły, krzycząc, gdy przecinałem ich zbroje z przeklętej kości. Walczyłem obok aniołów – czułem ich pieśni w głowie, ich siłę w ramionach. Isramiel wzywał święty ogień, ja modliłem się o błyskawicę. Niebiosa odpowiadały.

A potem pojawił się on – Dismael, z piekielnym płaszczem utkanym z dusz upadłych wojowników, z mieczem o ostrzu z cienia.

Runął na nas niczym upadła gwiazda.

Zabił czterech paladynów jednym uderzeniem. Piąty – mój towarzysz, Sir Vael – powstrzymał go na chwilę, lecz padł, rozłupany na pół. Wtedy ruszyłem ja.

Nie walczyłem sam.
W tej chwili czułem Karsetha we krwi, w sercu, w duszy. Czułem ogień nie z gniewu, ale z wiary. Moje ostrze spotkało jego. Huknęło niebo.

I wtedy, gdy siły były równe – gdy piekło i niebo zatrzymały się w bezdechu – wszyscy paladyni razem wezwali Przysięgę Światłości. Świat zadrżał.

Z niebios spadł filar blasku. Dismael wył – nie ze strachu, ale z furii, jakby został zdradzony przez samą ciemność. Uciekł. Zraniony, ale nie zniszczony.

My wygraliśmy. Ale za jaką cenę?

Z tysiąca aniołów, ostało się stu. Z pięciuset paladynów – trzydziestu.
Ja… przeżyłem. Ledwo.

Ale Amorion żyje.
Nie dzięki mieczom. Nie dzięki sile.

Dzięki wierze, że świat warto chronić, nawet gdy ma się tylko cień szansy.

„Serce, którego nie mogłem ocalić”


„Nigdy jej nie dotknąłem. Nawet jej dłoni. Ale noszę ją w sercu – jak świętą ranę, która nigdy się nie zagoi.”

Jej imię brzmiało Aelya.
Nie była wojowniczką. Nie niosła miecza, nie znała świętych modlitw.
A mimo to… była światłem, które rozjaśniało każdy mój dzień.

Poznałem ją w Świątyni Karsetha, gdy przyniosła rannego chłopca – syna pasterza, którego zaatakował dziki wilk. Nie płakała. Trzymała dziecko na rękach, z oczami pełnymi siły, jakiej rzadko widuję nawet u rycerzy. I wtedy spojrzała na mnie.

Nie powiedziała: „ratuj”.
Powiedziała: „zrób to, co trzeba”.

Była córką wdowy. Leczyła ziołami, modlitwami, dotykiem. Miała w sobie ciszę lasu po burzy. Zawsze spokojna. Zawsze dobra.
A ja – paladyn, który miał przed sobą śluby i przysięgi – czułem, jak w jej obecności wszystko staje się… prostsze. Prawdziwsze.

Zaczęliśmy się spotykać. Najpierw przypadkiem. Potem celowo.
Nie potrzebowaliśmy słów. Wystarczało milczenie – przy wspólnym ognisku, przy modlitwie. Czasem tylko dotyk ramienia, spojrzenie, półuśmiech.

Ale ja nie mogłem.
Nie miałem prawa.
Byłem ślubowany światłu, sprawiedliwości i walce.
Miłość… była pięknem, którego nie mogłem dotknąć.

Aelya rozumiała.
Powiedziała tylko: „Będę czekać. Choćby do końca dni.”

Nie zdążyła.

Pewnej zimy wędrowne demony spaliły jej wioskę. Przybyłem zbyt późno. Znalazłem ją… w śniegu.
Trzymała w ramionach inne dziecko. Nie swoje. Obce.
Chroniła je własnym ciałem. Zginęła, jak żyła – dając wszystko, co miała, komuś słabszemu.

Pochowałem ją pod wielkim dębem, gdzie kiedyś usiedliśmy razem.
Tam też złożyłem medalion z jej szyi – maleńką gwiazdkę z drewna.
Zrobiła ją sama.
Teraz mam identyczną przy sobie. Zawsze.

Nikt nie wie, że czasem, w nocy, modlę się nie tylko do Karsetha.
Ale też do niej.
By wiedziała, że kochałem ją. I że nigdy nie przestałem.