Solene jest jak noc zamknięta w kobiecym ciele.
Solene jest jak burza piękna, nieprzewidywalna, śmiertelna.
Niska, ledwie sięgająca ramienia przeciętnego mężczyzny, lecz jej obecność zdawała się przewyższać każdego. Poruszała się z gracją kogoś, kto nigdy nie musi się spieszyć, a każdy jej krok miał w sobie coś z polowania — miękkość kota i niepokój nadciągającej burzy.
Miała długie, lśniące włosy o barwie głębokiej czerni, jakby utkano je z czystego mroku. Spływały po jej plecach niczym jedwabne wstęgi, które noc zaplatała dla niej własnoręcznie. Często nosiła je rozpuszczone, pozwalając im tańczyć z wiatrem, albo splatała w niedbały warkocz — jakby celowo chciała wyglądać jak mała dziewczynka, a nie pradawna istota z sercem zatrzymanym w bezruchu.
Jej twarz była zaskakująco niewinna — zaokrąglone policzki, delikatne usta, lekko zadarty nosek. Skóra bladą miała jak porcelana, lecz z subtelnym połyskiem, jakby pocałowana przez srebrny księżyc. Jej oczy... ach, te oczy. Ciemne jak dno studni, głębokie i nieprzeniknione, z błyskiem drapieżnej ciekawości. Gdy na kogoś patrzyła, miał wrażenie, że widzi coś więcej niż tylko jego twarz — że zagląda w myśli, w pragnienia, w grzechy.
Jej ciało było kobiece, pełne i idealnie proporcjonalne — biodra, które zapraszały do grzechu, talia wąska jak u tancerek ze Wschodnich Pustkowi, piersi pełne, lecz nie przesadne, a ramiona smukłe i mocne. Poruszała się z gracją stworzenia, które zna każdy centymetr własnej siły i piękna — i nie waha się ich użyć.
Często ubierała się w ciemne barwy — szkarłat, czerń, granat nocy — w suknie podkreślające sylwetkę, z haftami przypominającymi ciernie róż lub krwiste runy. Na szyi nosiła cienki, srebrny łańcuszek z małym medalionem — pamiątką z czasów, gdy jeszcze biło w niej ludzkie serce.
Była piękna. Nie w sposób oczywisty. Nie w sposób słodki. Ale w sposób, który zostaje w pamięci długo po tym, jak zniknie z oczu — jak echo pocałunku, którego nie sposób zapomnieć.
Solane
Solane to życie, energia jak słońce ale także przypomnienie o odnowie i adaptacji jak księżyc.
Tristan
Jego dotyk był jak obietnica, której nie chciał wypowiadać na głos. Czułam to w każdym jego ruchu – w sposobie, w jaki obejmował mnie od tyłu, w delikatnym nacisku jego dłoni na mojej talii, w pocałunkach składanych na skórze, jakby musiał się upewnić, że istniałam naprawdę.
Zamknęłam oczy i na moment pozwoliłam sobie zatopić się w tym cieple. Było w nim coś niepokojąco kojącego – świadomość, że nawet gdy cień Krwawych Łowów zawisł nad nami, my wciąż mogliśmy trwać w tej ciszy.
Ale nie mogłam dać się temu spokoju całkowicie.
Nie teraz.
Odwróciłam się do niego, nasze czoła niemal się zetknęły. Palce wsunęłam we włosy na jego karku, lekko zaciskając je w geście, który był jednocześnie czułością i przypomnieniem, że nie czas na zatracenie.
— Tristanie… — mój głos był miękki, lecz zdecydowany.
— Moglibyśmy udawać, że nic się nie dzieje. Moglibyśmy skryć się tutaj i pozwolić tej nocy trwać wiecznie. Ale oni już tu są.
W korytarzach nocy, gdzie światło nie sięga,
Ich dłonie splata cień – jak klątwa, co przysięga.
Tristan bez duszy, w oczach wieczny głód,
Solene jak burza, co rozdziera mrok i lód.
Nie pocałunek, lecz więzy przeklęte,
Krew jak pieczęć na serca zamknięte.
Każdy szept – obietnica potępienia,
Każdy dotyk – echo wiecznego więzienia.
[centre]Echo z ciemności[/centre]
[centre] Solene od dawna nie mówiła do nikogo.
Nie dlatego, że nie potrafiła. Po prostu nie było już nikogo, kto słuchałby bez lęku.Z lasem nie trzeba rozmawiać. On wie. Z martwymi się nie dyskutuje. Oni już odpowiedzieli. A własna krew milczy najgłośniej.
Pewnego wieczoru mgła była ciężka jak sen, usłyszała miauknięcie. Ciche, chropawe, jakby coś pękło między światami. Szła długo, aż znalazła go pod poskręcanym dębem: czarnego kota z oczami jak kawałki zimnej stali.
Był brudny, przemoczony i zraniony w bok, jakby coś lub ktoś chciał wypruć z niego wnętrzności. Ale nie był zwyczajny. Solene poczuła to natychmiast. Kiedy go dotknęła, ziemia pod jej stopami zadrżała. A krew, której już nie chciała słyszeć… zatańczyła w jej żyłach.
Zabrała go do chaty, owinęła w stare płótno, oczyściła ranę. Nie wiedziała, dlaczego to robi. Nie była matką. Nie była opiekunką. Nie była nawet człowiekiem. A jednak, kot został. Nie uciekł. Wpatrywał się w nią, tak samo cicho jak ona patrzyła w swoje odbicie - z fascynacją zmieszaną z odrazą. Nazajutrz, gdy wstała, spał przy jej gardle. Jakby pilnował, by nie wypowiedziała nic, czego żałuje. Jakby wiedział, że jej usta mogą zabić, zanim wypowiedzą zdanie. Z czasem zaczęła mówić. Do niego. Nie słowami - spojrzeniami, ciszą, poruszeniem ręki.
A on rozumiał. Reagował.
Kiedy krzyczała we śnie — budził ją.
Kiedy płakała bez łez — kładł łapę na jej piersi.
Zaczęła mieć wrażenie, że nie znalazła kota.
Że od zawsze był przy niej.
Że to ona się zgubiła, a on ją wreszcie odnalazł.
Którejś nocy, kiedy księżyc był jak pazur, spojrzała mu prosto w oczy. I wtedy zrozumiała.
To nie był kot.
To była ona.
Jej cień. Jej resztka duszy, wyrzucona z niej dawno temu, gdy została przemieniona.
Ten kot - ten czarny, milczący cień był wszystkim, czego w sobie nie chciała widzieć.
Cierpliwość.
Miłość.
Lęk.
Człowieczeństwo.
Wyrzucone. Zapomniane. Teraz wróciło, zranione, ale żywe.
Nazajutrz nazwała go Echo. A on… nie zaprzeczył. Od tej pory już nie była sama.
Wciąż milcząca, wciąż zimna ale z cieniem u boku, który mruczał tak, jak jej dusza drżała w środku.
Nie potrzebowała wybawienia. Nie szukała końca. Wystarczyło jej, że ktoś patrzył na nią tak, jak nikt nigdy nie patrzył: jakby wciąż istniała. Jakby wciąż mogła być czymś więcej niż tylko wspomnieniem krwi.
[ukryj=Imię, które śni się krwią][color=red]Kamienie przesiąknięte wilgocią, oddechy umarłych — i ona. Solene.
Leżała w srebrnych łańcuchach, z rękami oplecionymi runiczną magią. Jej oczy — te ciemne, głębokie jak noc po końcu świata — patrzyły w sufit, którego nigdy nie dotknęła. Nie krzyczała. Nie błagała. Milczenie miała w sobie bardziej złowrogie niż gniew.
Do celi wchodził młody łowca, Caelan. Codziennie. Z pytaniami. Z notesem. Z iluzją władzy.
— Powiedz mi, gdzie są twoi. Gdzie gniazdo. Gdzie źródło krwi. — mówił tego wieczoru. — Oszczędzisz sobie bólu.
Ona tylko uniosła wzrok, z lekkim uśmiechem.
— Dobrze mówisz, chłopcze. Ale używasz złego języka.
— Jakiego?
— Ludzkiego. Mówisz do bestii językiem serca. A bestia... ma serce z popiołu.
Caelan się zawahał. Lecz potem zapytał:
— Jak miałaś na imię... zanim? Zanim stałaś się tym?
To pytanie nie padło nigdy wcześniej. Nawet najstarsi łowcy nie pytali o to, nie uznając, że potwory mogą nosić coś tak kruchego jak imię.
I po raz pierwszy Solene nie odpowiedziała od razu. Jej spojrzenie zawisło gdzieś ponad nim, ponad ścianą, ponad wiekami.
— Nie wiem — wyszeptała. — Nie pamiętam go w słowach. Tylko w bólu. W zapachu chleba, który piekłam z matką. W śmiechu kogoś, kogo kochałam. W krzyku, kiedy mnie rozszarpano i zostawiono między światami. Ono nie żyje. A ja nie mogę umrzeć.
Zapadła cisza. Caelan patrzył na nią jak na cień, który nagle przemówił ludzkim głosem.
— Ale śni mi się — dodała. — Czasem. W snach, które trwają całe noce. Długie jak wieczność. Śni mi się, że ktoś wypowiada je z czułością. A ja płaczę, chociaż nie mam już łez.
— I to wystarcza? — zapytał cicho.
Solene uniosła kącik ust.
— Wystarcza, by wiedzieć, że byłam. Że coś ze mnie nie spłonęło. I że jeśli kiedyś zginę… to to imię wróci do ziemi razem ze mną.